Jak podkreślił zaproszony gość, przed seansem trzeba zdać sobie sprawę, że akcja filmu osadzona jest w latach 50. XX wieku. – Jesteśmy w wielkim studio filmowym. Warto pamiętać, i Coenowie o tym pamiętają, że są to ostatnie chwile systemu wielkich wytwórni, że chyli się on ku upadkowi i za kilka lat już go nie będzie – mówił. Nic dziwnego więc, że jest tu pewna doza sentymentu, a obok odsłaniania śmiesznostek Hollywood, pokazany jest też jego urok. Zwłaszcza urok kreatywności całej tej machiny do tworzenia iluzji, gdzie wschodzą gwiazdy różnych gatunków filmowych: musicali, westernów, melodramatów. Po halach produkcyjnych oprowadza widzów Eddie Mannix (w tej roli znakomity Josh Brolin), który próbuje ogarnąć niełatwy do ujarzmienia świat (i dzięki któremu, jako że wiąże całą historię, odbiorca filmu jest w stanie zapanować nad mnogością pojawiających się w obrazie wątków i osób).
Kto zna filmy Coenów, wie, że dużą wagę przywiązują oni do postaci epizodycznych. W "Ave, Cezar!" pojawia się ich sporo, co nie przeszkadza w tym, żeby każda wbiła się w pamięć. Co więcej, warto odnotować, iż, jak zwrócono uwagę w dyskusji, postacie grane przez współczesne gwiazdy (a mamy tu George'a Clooneya, Scarlett Johansson, Tildę Swinton, Ralpha Fiennes'a) nawiązują do ról gwiazd lat 50. – Tych odniesień jest tutaj mnóstwo, każda z postaci oparta jest na jakimś aktorze, niektóre sceny nawiązują do scen z konkretnych filmów – przekonywał Michał Oleszczyk przywołując chociażby najbardziej rzucające się w oczy skojarzenie z "Ben Hurem" i zachęcając do własnych poszukiwań. Wspomniał też o co ciekawszych scenach. – Fantastyczna jest sekwencja musicalowa z tańcem marynarzy, numer muzyczny pełną gębą, jakiego od dawna nie było w kinie, bo już era musicali się skończyła. A tu widzimy coś, co mogło znaleźć się w filmie "Na przepustce" czy "Podnieść kotwicę". Piosenka zaś też nawiązuje do konkretnej piosenki, z filmu "Południowy Pacyfik". Nie ma żadnej wątpliwości, Coenowie są erudytami kina – nie szczędził przychylnych słów. – Każda jedna śrubka jest skądś zapożyczona, ale oni tworzą własną jakość.
Już po jednym filmie można zauważyć, że jest to kino bardzo erudycyjne i raczej chłodne. – Bardzo inteligentne, bardzo zabawne, bardzo złośliwe, ale emocjonalnego ciepła jest tam niewiele – wyliczał przepytywany przez Rafała Grynasza gość. Uznał też, że właśnie w "Ave, Cezar!" można znaleźć jedną z najcieplejszych scen u Coenów (scena z udziałem kowboja, latynoskiej gwiazdy i... spaghetti).
O Coenach powiedziano również, że potrafią w jedną sekundę wyczarować nastrój. Przy najnowszym filmie śmiejemy się, bo chcą, żebyśmy się śmiali. Z drugiej strony, choć jest sygnowany hasłem "komedia", nie da się go zbyć tym jednym słowem. Pojawia się w nim temat wiary i racjonalizmu. W tle jest komunizm, a przed nami upadek pewnej ery kina. Świat wymyka się spod kontroli. Obserwujemy też wątpliwości nachodzące głównego bohatera na temat tego, czy próbować trwać w tym, co robi, czy pójść na przysłowiową łatwiznę i dać sobie spokój. – Paradoks tego filmu polega na tym, że podczas seansu śmiejemy się, a wychodzimy z sali zamyśleni – podzielił się swoją opinią Michał Oleszczyk. Wielu krytyków dostrzega, że Coenowie w najnowszej realizacji tylko pozornie spuszczają z tonu. – Ten film nie jest tak beztroski. Jego twórcy chcą powiedzieć coś ważnego, nie zadowalają się tylko grą elementów – usłyszeli widzowie po seansie. O czym jest? – Przestań się mazać, po prostu rób swoje i rób to dobrze – tak odebrał jego przesłanie gość "Kinochłona". Ale nawet jeśli nie będziemy w nim szukać głębszych prawd, warto po niego sięgnąć dla samej rozrywki.